Zawartość chyba oczywista – kultowy już holenderski Imperial Stout, tym razem jednak w wersji leżakowanej w beczkach po Bourbonie.

23°blg 11,4%ABV 46EBU Cena: 29zł (0,33l)

Barwa bliska czerni, z widocznymi jednak brunatnymi, klarownymi refleksami przy ściankach szkła. Drobniutka, beżowa piana utrzymuje się na powierzchni przez pierwsze kilka minut degustacji. Później ulega sporemu woltażowi opadając do cieniutkiego krążka. Lacing niemalże nie występuje.

Aromat to kwintesencja leżakowania w beczce po Bourbonie. Potężna, lecz wcale nie tak słodka jak w przypadku rodzimego Samca Alfa wanilina dominuje na pierwszym planie. W ślad za nią podąża kwaskowy kokos, mokre drewno oraz szczypta przyprawowości (goździk?). Nuty gorzkiego kakao i ciemnej czekolady ledwie występują. Alkohol obecny, lecz nawet po całkowitym ogrzaniu nie gryzie, lecz do końca pozostaje subtelny i szlachetny.

Smak w pierwszej chwili obezwładnia słodyczą. Trwa ona jednak jedynie przez moment, gdyż po chwili zostaje skontrowana całkiem solidną taniną. Mnóstwo ciemnych owoców, w tym suszonych i kandyzowanych (żurawina), karmelizowanego cukru oraz oczywiście najważniejszych składowych – wanilii i kokosu. Procenty wyraźnie rozgrzewają przełyk, lecz nie odbieram tego jako wadę – wręcz przeciwnie, gdyż stanowią doskonałą przeciwwagę dla potężnego, wyklejającego kubki smakowe body.

Po prostu klasyka gatunku. Idealnie zbalansowana, obłędnie wielowymiarowa, nie przegięta w żadna stronę. Piwo pokazuje potęgę świeżej beczki po destylacie, lecz trzeba pamiętać, że sama nie uczyniłaby z miernego piwa trunku topowego. Dopiero mając solidne piwo bazowe można pokusić się o napełnienie nim odpowiedniej beczki. Właśnie dzieckiem takiego mariażu jest tenże Rasputin. Teraz pozostaje mi polować na pozostałe wersje tego piwa, z których najbardziej kuszącymi wydają się mi Bordeaux oraz wyraźnie torfowe Bruichladdich.