Jest to po prostu wędzony Imperial Stout.

10%ABV Cena: 3-4$

Kolor: Jak na styl przystało jest niemalże całkiem czarny. Do smoły mu jednak jeszcze sporo brakuje.
Piana: Pomimo przepięknej, orzechowej barwy okazuje się być mocno nietrwała. Także oblepianie szkła pozostawia wiele do życzenia.
Zapach: Rozczarowaniom nie ma końca. Aromat przede wszystkim jest niesamowicie słaby. I nie zawiniła tu zdecydowanie zbyt niska temperatura serwowania. Co prawda alkohol udało się zgrabnie ukryć, jednak jedynie czego można się doszukać to subtelna likierowość.
Smak: Tu jest odrobinę lepiej. Spora ilość gorzkiego kakao oraz dymnego popiołu na dłuższą metę jednak daje się we znaki. Całość pomimo, iż przyjemnie wykleja usta sprawia wrażenie ostrego – ciężko jednoznacznie stwierdzić czy od procentów, czy też od niemałej kwaśności pochodzenia słodowego.
Wysycenie: Okrutny ja – tu także mam zastrzeżenie – jest zdecydowanie powyżej średniego (nie tego oczekuję po tego typu piwie).
Opakowanie: Minimalistyczna stylistyka etykiety kojarząca się z duńskimi przodownikami browarnictwa.
Podsumowanie: Niestety muszę przyznać, że piwo mnie ewidentnie zawiodło. Najgorsze w tym jest chyba to, że nie zniechęciła mnie jakakolwiek ewidentna wada. Wtedy zrzuciłbym to na karb zainfekowanej butelki. Jak na złość jest to jednak nijakość na niemal każdym etapie degustacji. Jak widać nie wszystko przylatujące z USA okazuje się piwnym cudem (w co niektórzy nadal zawzięcie wierzą).