Jest to kooperacyjne Cream Ale (TOP50 stylu według RateBeer) chmielone odmianami Sorachi Ace, Centennial i Simcoe.

Przy okazji można pierdnąć słowo o stylu. Otóż jest to taki górnofermentacyjny lager (najczęściej w niższych temperaturach), zawierający niejednokrotnie w zasypie dodatek ryżu lub kukurydzy, mocno odfermentowany i możliwie jak „najczystszy” tak smakowo jak i aromatycznie.

5,5%ABV Cena: 22zł (500ml)

Swoją ciemnozłotą barwą oraz krystaliczną klarownością piwo przypomina typowego eurolagera, w dodatku z segmentu „strong”. Piana dość niska, redukująca się do kilkumilimetrowej warstewki. Nie dziwi mnie to zbytnio, gdyż w składzie są podane płatki kukurydziane, które zazwyczaj dość agresywnie zwalczają pienistość.

Aromat bardzo delikatny, jednak zdecydowanie owocowy. Sporo mandarynki, melona oraz papai, w tle natomiast wyraźna, słodka żywiczność oraz szczypta ziołowości. Nie ma mowy oczywiście o jakichkolwiek procentach, nawet po ogrzaniu.

W smaku całkiem wyraźna goryczka sugerująca, że piwo ma zdecydowanie więcej niż 20IBU, będące właściwie górną granicą dla większości komercyjnych przedstawicieli stylu. Znalazło się także miejsce dla o dziwo całkiem przyjemnej zbożowości (zazwyczaj jej nienawidzę). Całość lekka i na wskroś pijalna.

Tak tak, zaraz usłyszę, że Cream Ale to styl na wskroś nudny, nijaki. Nawet jeśli nie dzieje siew nim nic fenomenalnego, to ciężko mi się zgodzić z „beznadziejnością” tychże piw. Osobiscie potrzebuję trunku codziennego, niezaprzątającego nazbyt mych kubków smakowych swym degustacyjnym charakterem. Właśnie z tego powodu cenię sobie wszelakie pilsolagery czy też lekkie Ale. W tejże roli Marry Me In Rio sprawdziło się wyśmienicie.