Nazwa mówi właściwie wszystko. Wersja 2017.

9,5% Cena: 25zł (355ml)

W snifterze piwo prezentuje klasyczną, typową dla stylu nieprzeniknioną czerń. Po nalaniu przez jakieś magiczne 3 sekundy możemy obserwować beżową pianę – niestety zdecydowanie zbyt krótko aby móc chociaż zrobić w miarę przyzwoite zdjęcie.

Aromat wyraźnie kawowy, jest to jednak najmniej lubiany przeze mnie rodzaj jej serwowania czyli americano. Na dalszym planie sporo typowo porterowych suszonych owoców. Z mniej pozytywnych nut pojawia się sos sojowy, zaś z tych najciekawszych subtelny tytoń (może coś w stronę amerykańskiego Kentucky burleya?). Beczki niestety jak na lekarstwo.

Pierwszy łyk wywołał u mnie pewną konsternację. Jest niby ostro, a w sumie nie. Rozkładam to na czynniki pierwsze zatem. Mamy tu całkiem uwypukloną alkoholowość, która jednak bardziej niż z samego piwa zdaje się pochodzić od beczki. Chropowato wtóruje jej ogniskowa paloność oraz drzewne taniny. Po chwili do głosu dochodzą jednak posmaki słodkawej, typowo bourbonowej waniliny, która zdaje się łagodzić charakterność poprzedników. Choć sama pełnia piwa do najwyższych nie należy, sam aftertaste jest nadzwyczaj mięsisty, długi i bogaty.

Pozycja mająca jedną z mych ulubionych w piwie cech a mianowicie niesamowicie ewoluująca w trakcie degustacji. Kiepskie początki zostały idealnie nadrobione w czym niemały udział miało także natlenienie oraz ogrzanie (spędziłem przy tym piwie blisko godzinę). Chętnie spotkam się kolejny raz z Central Waters, niekoniecznie przy tak stricte degustacyjnych pozycjach.