Skąd w nazwie „Scotch”? Ano w zasypie zastosowano dodatek słodów wędzonych (także torfem). Do chmielenia użyto odmian Tettnanger oraz Willamette.

Co zaś się tyczy samego browaru, to powstał on w Humboldt County (California), ładna chwilę temu bo jeszcze w 1989 roku, dzięki zaangażowaniu założyciela Homebrewers Guild – Boba Smitha.

Czas więc sprawdzić jaki poziom prezentuje samo piwo.

15,9°blg 6,5%ABV 34,2IBU Cena: 19zł (355ml)

Pierwsze co rzuca się w oczy to niesamowicie bujna, drobna, a nade wszystko trwała piana. Towarzyszyła mi w postaci centymetrowej warstewki oraz lepkich koronek na ściankach szkła aż do końca degustacji. Barwę ocenił bym jako brunatną, mocno opalizującą. W toni pływa sporo drobinek, przypominających delikatny przełom białkowy.

Aromat to mieszanka nut karmelu, świątecznego piernika (szczypta przypraw) oraz orzechów w miodzie. Nuty dymne pojawiają się dopiero na dalszym planie i zdecydowanie przypominają mi tlące się jesienne liście. Ciężko doszukać się czegokolwiek agresywniejszego – prawdopodobnie dzięki zastosowaniu słodu czekoladowego zamiast palonych.

Jeszcze łagodniejszym okazuje się smak. Pojawia się toffi, cappuccino oraz sporo biszkoptów. Wraz z ogrzaniem narasta słodowa kwaskowość, fajnie przeciwstawiająca się dość wysokiej pełni. Dzięki temu całość jest niesamowicie pijalna – oczywiście jak na swój woltaż.

Bardzo przyjemna, nieabsorbująca zbytnio degustacyjnie pozycja. Nacisk został położony na odpowiedni balans oraz jedynie lekko zaznaczony dymny charakter, dzięki czemu piwa ubywa w szkle błyskawicznie. W ślepym teście byłbym skłonny przyznać, że cała szkockość pochodzi jedynie z pracy drożdży. Już mą foodpairingową wyobraźnią zestawiłem ten Porter z żeberkami barbecue. Myślicie, że to dobry pomysł?