Panty Raider
Tytuł już od początku budzi skojarzenia. Raider. Co może być Raider? Wiadomo, Lara Croft, słynna pani archeolog ubrana w obcisły, seksowny kostium i krótkie szorty. Szorty? Z angielska „pants”. Mamy zatem pierwszą poszlakę. Ale grzebmy dalej – słówko „panty” oznacza dodatkowo tyle co „dyszący, wzdychający”. Gdyby to scalić do kupy – dyszący najeźdźca (poszukiwacz?). Seksistowski tytuł…Mimo to „Panty Raider” nie jest klonem „Tomb Raidera”.
Amerykanie już od kilku lat chorują na gry myśliwskie. Po triumfalnym pochodzie serii „Deer Hunter”, w której to gracz poluje na całkowicie niewinne jelenie, przyszło kilkanaście innych gier. Biegało się ze strzelbą za sarenkami, wilkami, niedźwiedziami, ptakami, rekinami (tu był harpun), lwami, zwierzątkami domowymi, dinozaurami, a nawet za Billem Gatesem. Większość tych produktów zyskała niemałe grono sympatyków, co jeszcze bardziej napędzało rynek.
Europa patrzyła na owe cudaczne gry z dużą rezerwą. Owszem, strzelbę rozumiano, ale jelonki, sarenki i misie? Nie! W naszej części świata wycinano w pień kosmitów, komandosów, żołnierzy, a także terrorystów. Tych, których wyciąć należało. W USA też nie wszystkim podobały się owe masowe animalorderstwa. Ktoś rzucił pomysł „bezkrwawe safari” i ruszyła kolejna moda. Tym razem na fotki. Zasady były takie same, podkraść się po cichu, najlepiej od strony zawietrznej, odpełzać na tyle blisko, by zwierzyna rozpierała obiektyw, a potem ciach – ciach i zdjęcie gotowe. Bez krwi, bez przemocy, a zabawa właściwie ta sama. No, może niezupełnie, bo Niemcy, Anglicy, Włosi czy Polacy śmieli się jeszcze bardziej.
Śmiech świetnie się sprzedaje. Rynek ujrzało więc kilka tytułów otwarcie naigrywających się z krwawych i bezkrwawych polowań. Odwet jeleni, polowanie na myśliwych, kosmici rodem z X-Files… a dosłownie na dniach i modelki.
„Panty Raider” zalicza się bowiem właśnie do tego prześmiewczego prądu. Nasz bohater, dzielny jak Janet Jackson fotograf-amator, założywszy na bark torbę ze sprzętem (Canon, Minolta, Kodak, Zorka 5 :), ląduje na pewniej dziewiczej wyspie. Wyspie Modelek. No i musi zrobić całą masę zdjęć – wszystko po to, by uratować… ludzkość. Wszystko to ma związek z kosmitami i całą ówczesną fantastyką naukową. Dobra, wiem, to, co napisałem, brzmi idiotycznie. Jednak właśnie ten idiotyzm, owe charakterystyczne poczucie humoru połączone z wykręconą grafiką (troszkę mi to przypomina sławetną „Lulę”), kilkudziesięcioma dziewczynami, niezłą oprawą dźwiękową i rentgenowskimi okularami daje pomysł, który zaowocować może dużą ilością spazmatycznego śmiechu. Nie spodziewajcie się tu jednak jakiś super – erotycznych wstawek – „Panty Raider” to raczej błazenada niż gra nawiązująca do Voyeur 2″ czy serii „Vida X”. Błazenada, która może się nam wszystkim spodobać.
Problem jest tylko jeden. Gry wyprodukowane przez Simon & Schuster jakimś dziwnym cudem omijają Polskę szerokim łukiem. Nawet nasi bracia zza Buga niechętnie nimi handlują. Jedyną nadzieją dla polskich graczy są więc sklepy internetowi i znajomi wybierający się do USA, tudzież rodzina na stałe tam zamieszkująca. Inaczej z zabawy nici…
I na koniec anegdota. Napisałem grzecznego maila do Simon & Schuster z prośbą o materiały prasowe do „Panty Raidera”. Minął tydzień – nic, dwa tygodnie – też nic. Wreszcie dostałem maila mniej więcej takiej treści: „Przepraszamy za opóźnienie związane z padem naszego serwera pocztowego. Jest nam przykro, że zalicza się Pan do grona przeciwników gry Panty Raider. Chcielibyśmy jednak zauważyć, iż gra ze względu na zawarte w niej treści otrzymała plakietkę NC 17 (tylko dla osób w wieku od 17 lat w górę) i nie powinna trafić w ręce dzieci”. Wspaniała informacja, nieprawdaż?