Barwa typowa dla stylu – nie czarna, lecz ciemnobrunatna, zbliżona do Pepsi czy innej coli. Beżowa piana ujmuje niesamowicie drobnymi pęcherzykami, jej trwałość jednak mogłaby być nieco lepsza. Na szczęście przyzwoicie oblepia ścianki szkła.

Aromat pomimo startu z dość niskiej temperatury jest świetny. Potężna dawka kakao, czekolady deserowej z ładnie zredukowaną palonością – w końcu przecież to nie Stout. Na dalszym planie owoce leśne oraz kandyzowane wiśnie. Alkoholu właściwie ciężko się doszukać.

Smak również nie rozczarowuje. Niemal idealnie odzwierciedla to co czekało na nas w aromacie. Najbardziej urzeka mnie jednak faktura – z jednej strony pomimo nie zaniżonego wysycenia jest obłędnie gładka, z drugiej zaś podostawia posmak kakaowej suchości w ustach (proszek). Gdzieś pod koniec degustacji poczułem lekkie rozgrzanie przełyku, jest to jednak niesamowicie rzadko spotykane, dużo częściej alkohol przeszkadza od pierwszego łyku. Nie ma co ukrywać, że głównie dzięki temu piwo znika w błyskawicznym tempie.

Łukasz, założyciel i piwowar Podgórza już niejednokrotnie udowadniał, że potrafi warzyć wyśmienite piwa. Tym razem jednak pokazał, iż jest coś ważniejszego niż chęć szybkiego zwrotu kosztów. Przeleżakowanie piwa niemal rok przed wypuszczeniem na rynek to doskonałe posunięcie patrząc z perspektywy klienta. Nawet jeśli musi się to wiązać z relatywnie wysoką ceną. Finalnie otrzymujemy w zamian produkt kompletny, nie zaś dobrą bazę do zakwaterowania w naszej piwniczce, z której może kiedyś, kiedyś będzie przyzwoite piwo (lub nie). 652 m n.p.m. teraz już ciężko dostać w sklepach, lecz nie martwcie się tym gdyż kolejny porter z Podgórza (tym razem z solidniejszym ekstraktem) już leżakuje.