Brunatno-brązowa barwa – po Imperial Stoucie mógłbym się spodziewać odrobinę ciemniejszej. Piana specjalnego wrażenia nie robi, jest niska i nie trwała. Na szczęście nadrabia gęstą i lepką siecią lacingu.

Aromat bardzo intensywny – mając szklankę dobre pół metra od nosa czuję więcej niż w niejednym FESie. Sporo suszonych owoców (figi, śliwki, rodzynki), lekkie kakao, mleczna czekolada oraz słodka (niemal ulepkowa) wanilia. Wraz z ogrzaniem dają znać o sobie procenty oraz butwiejące drewno.

Smak to istny geniusz. Ujmuje niesamowitą wręcz delikatnością. Jest gładki, ułożony, wykleja każdy kubek smakowy. Oczywiście pojawia się odrobina paloności oraz pochodzącej od jej źródła kwaśności, lecz pomimo tego całość tworzy efekt zdecydowanie deserowy. Sporo słodkich nut beczkowych, czekoladowy shake oraz praliny. Kropką nad „i” gładkie, niskie wysycenie.

Piję to piwo dobre trzy tygodnie po dacie przydatności. Przetrzymanie go w kolejce dłuższą chwilę było świetnym posunięciem. W obecnej chwili jest to trunek tak cudownie ułożony, iż nawet nie żałuję, że nie spróbowałem na świeżo. Beczka oddała sporo, nie tłumiąc przy tym bazy. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się aż tyle – obecne noty na Ratebeer to 99/86. Tym milsze czekało mnie zaskoczenie.