Jest to Imperial Stout warzony z dodatkiem papryczek, czarnej porzeczki i kawy, leżakowany następnie w beczkach po Bourbonie.
12,5%ABV Cena: 35zł (330ml)
Barwa nadzwyczaj ciemna, iście smolista, chociaż sama faktura piwa swą gęstością jej nie przypomina. Patrząc pod światło można doszukać się krwistych refleksów. Orzechowa, jasnobrązowa piana wymaga lekkiego wymuszania przy nalewaniu, odwdzięcza się jednak kilkunastominutową obecnością w postaci kilkumilimetrowej warstewki, co przy tym woltażu nie jest częste.
Już po kilku „niuchnięciach” wiedziałem, że jest dobrze. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje fakt, iż w aromacie udało się oddać każdą składową. Tak więc odszukanie porzeczki, papryki, kawy oraz oczywiście beczki nie stanowi specjalnego problemu. Jest ciemno, deserowo i słodko, ale także nieco kwaskowo i popiołowo. Drugi plus należy się za przepiękne wręcz zamaskowanie alkoholu.
W smaku mamy już nieco agresywniejszą porcję woltażu – nadal jednak nadzwyczaj szlachetnego. Podoba mi się także mocne zaakcentowanie paloności (co w obecnym zalewie słodyczkowych RISów jest coraz rzadsze). Ostrość poziomem zbliżona do naszego rodzimego Hadesa, beczka natomiast nie atakuje jedynie ciężką waniliną – wniosła także mokre drewno, kokos, trochę tytoniu oraz przypraw (kardamon?).
Zdecydowanie najlepsze piwo jakie miałem przyjemność pić od tegoż estońskiego browaru. Pozycja niebywale kompleksowa, ciekawa i degustacyjna. Dodatki zgrały się idealnie dając niezwykle wielowymiarowy, a przy tym zbalansowany efekt. Nie ma się co dłużej rozwodzić – Cowboy Breakfast to bez wątpienia piwo klasy światowej.