Jest to po prostu Imperial Stout w mocno amerykańskim wydaniu (jeśli chodzi o chmiel). Na piwo miałem ochotę już dawno temu, jednak kiedy było dostępne w Krakowie dobre 5 lat temu, pożałowałem funduszy, zaś podczas wizyty w belgijskim Delirium Cafe okazało się niedostępne. Warto też wspomnieć, że piwo to może poszczycić się kilkoma nagrodami (BeerAdvocate, RateBeer) czy też medalami Great American Beer Festival.

9,5%ABV 75IBU

W dość szerokim szkle Yeti jawi się jako trunek iście smolisty. Z początku wysoka i niesamowicie drobna piana, po kilku minutach dziurawi się i opada do cieniutkiej warstewki. Łatwo jednak pozwala wzburzyć się na nowo, przy czym oblepia ścianki szkła lepkimi, ciemnobeżowymi pajęczynkami.

Aromat okazał się niesamowicie intensywny. Mnóstwo gorzkiej czekolady, pralin, kakao, do tego szczypta paloności oraz odrobinę kwaśnej kawy – to wszystko usadowiło się na pierwszym planie. Na dalszym znalazło się miejsce dla nie mniejszej ilości niuansów – słodkiej wanilii, tytoniowego popiołu oraz wyraźnie żywicznej, słodkiej chmielowości.

Smak przywitał mnie przede wszystkim bardzo solidną goryczką. W tego typu piwach zazwyczaj bardziej pochodzi ona od palonych słodów, niż chmielu, tu jednak sprawia wrażenie stworzonej z obu tych składowych w jednakowym stopniu. Całość jest bardzo wytrawna, pozostawiająca suchość w ustach. Doskonale zamaskowane okazały się procenty – efekt rozgrzewania przełyku ujawnił się dopiero pod koniec degustacji.

Yeti to z pewnością świetne piwo, całkowicie zasługujące na przyznane mu w ratebeerowej skali 100 pkt. Oczywiście, że piłem lepsze RISy, lecz w grupie wersji nieleżakowanych wypada świetnie, nie zaś jako kolejny przeciętny przedstawiciel stylu. Charakterna pozycja przy której można mile spędzić blisko godzinę.